Skip to main content

Łóżko na środku salonu

Dwa lata w bliskości

Ostatnie dwa lata naszego małżeństwa były dla mnie więcej warte niż dwadzieścia osiem lat wcześniejszego, wspólnego życia. To czas nieustannego przebywania razem – ja bez pracy, Piotr chory – byliśmy cudownie blisko siebie.

*

Przez ponad dwadzieścia lat pracowałam w dużej korporacji. Przyszedł moment, kiedy zdecydowaliśmy, że czas na zmiany. Był styczeń 2019 r. Byliśmy zabezpieczeni finansowo, Piotr kierował dużą firmą, nie musiałam pracować w tak intensywnym trybie. Pojawił się czas na spokojniejsze życie, na rzeczy, pasje, czynności, na które stale brakowało nam czasu. Zakończyłam ważny etap swojego życia. Za kilka miesięcy wydawaliśmy córkę za mąż, zorganizowałam duże, piękne wesele. Ola wyprowadziła się z domu i zamieszkała z mężem. Z nami pozostał syn Bartek, student III roku Politechniki Gdańskiej. Trzy tygodnie po uroczystości, mieliśmy wyjechać do Nowej Zelandii na wyprawę motocyklową. Piotr zaraził mnie swoją pasją, którą teraz w końcu mogliśmy realizować. Zwiedzać świat na motocyklu! Taki był nasz plan.

Tymczasem dwa tygodnie po weselu córki Piotr z ogromnymi wymiotami znalazł się na Oddziale Ratunkowym. Każda godzina przynosiła nowe wiadomości. Lekarze nie pozostawiali złudzeń, wyniki badań potwierdziły najgorsze. Nowotwór żołądka w stopniu zaawansowanym. Konieczna była pilna operacja, tzw. zespolenie omijające, które umożliwi Piotrowi jedzenie drogą doustną. Guz zamknął ujście z żołądka do dwunastnicy. Stąd silne wymioty. Nie chcieliśmy w to uwierzyć! Jak to?? Teraz?? Teraz kiedy mogliśmy zająć się już tylko sobą? Przyjemności, podróże, nareszcie mieliśmy zwolnić tempo życia! Diagnoza była jak trzęsienie ziemi, wielki huragan, który przetoczył się przez nasz dom niszcząc wszystko. Było z nami źle. Płacz, bunt, złość, pretensje, modlitwa, bezsenność, amok, ciemność. Tygiel emocji.

Kolejna myśl: potrzebujemy psychologa. Ci, do których się zwracaliśmy odmawiali nam pomocy, jak usłyszeli, że chodzi o wparcie w chorobie nowotworowej.

Wtedy uważałam, że to koniec świata. Córka z powrotem się do nas przeprowadziła, przepłakaliśmy trzy noce. Potem przyszedł czas na działanie. Pomyślałam, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Na pewno gdzieś są ludzie, którzy potrafią nam pomóc. Sami nie damy rady, musi być ktoś, kto nas przeprowadzi przez to wszystko. Byłam pewna i instynktownie czułam, że musimy mieć siłę dla Niego! Że wszystko trzeba poukładać, by nie zginąć w chaosie myśli i działań. Kolejna myśl: potrzebujemy psychologa. Ci, do których się zwracaliśmy odmawiali nam pomocy, jak usłyszeli, że chodzi o wparcie w chorobie nowotworowej. Szukaliśmy dalej… Kolega córki organizował Areopagi Etyczne, trop prowadził do Puckiego Hospicjum. Wskazał osobę z doświadczeniem. Magda przyjechała do nas już następnego dnia. Spotkanie trwało ponad pięć godzin, pamiętam wszystko. Mówiła: „To będzie maraton, musicie mieć siłę na każdy metr. Tata potrzebuje Waszego wsparcia, bliskości. Bądźcie szczerzy w relacjach. Nie czekajcie z niczym”. Każdy z nas się wypłakał, był czas na śmiech. Nabraliśmy sił. To był dla nas prawdziwy ratunek.

Magda towarzyszyła nam od samego początku, do końca. Jest z nami nadal. Widywała się z mężem w szpitalu. Tych spotkań było wiele, w różnych konfiguracjach. Na jednym z nich zadała Piotrowi pytanie:

– Po co chcesz żyć? Dlaczego chcesz wyzdrowieć?

– Aby żyć – odpowiedział.

– Ale po co chcesz żyć? Czego pragniesz? Co konkretnie oznacza dla Ciebie życie?

– Chcę się spotykać z rodziną, ze znajomymi, pielęgnować swój ogród, rozmawiać, oglądać filmy, jeździć na motorze, pracować, zwiedzać świat, śmiać się i płakać, patrzeć, jak dojrzewają moje dzieci, zakładają rodziny, cieszyć się każdym dniem!

Wtedy Magda powiedziała:

– Rób to, nie zwlekaj! Przecież cały czas żyjesz!

Od tamtego momentu każdego dnia powtarzaliśmy te słowa. ŻYLIŚMY, nie czekając na nic.

Pomiędzy kolejnymi cyklami chemii, na ile było to możliwe, wykorzystywaliśmy czas na ŻYCIE. Zimą jeździliśmy z przyjaciółmi w góry, w miejsce, gdzie bywaliśmy od kilku lat. Podczas, gdy my spędzaliśmy czas na nartach, Piotr spacerował po okolicy, gotował dla nas razem z gospodynią pyszne kolacje, a wieczorem otwierał najlepsze wina. Urządzaliśmy tzw. onko-imprezy: onko-Ostatki z tańcami do białego rana, onko-Sylwestry, wyprawy rowerowe, na których Piotr prowadził „wóz techniczny” z pełnym zapleczem socjalnym. Latem często bywaliśmy u rodziny na wsi, gdzie Piotr jako dziecko spędzał wakacje. Tam czuł się wspaniale. Leżeliśmy na trawie w środku ukwieconego sadu, napawaliśmy się zapachem jabłek i słońca i patrzyliśmy w niebo.

Wcześniej dużo podróżowaliśmy, poznaliśmy razem z dziećmi kawał świata. Piotr bardzo chciał raz jeszcze spędzić wakacje z najbliższymi: „Zabierzmy całą ekipę i jedźmy w świat!” Już wtedy był na żywieniu dojelitowym, które wymagało codziennych zabiegów. Chcieć to móc! Dla nas nie ma rzeczy niemożliwych. Zorganizowaliśmy się szybko. Dodatkowy bagaż zapakowaliśmy go zapasem żywienia medycznego i potrzebnymi akcesoriami, wynajęliśmy piękny dom wśród cyprysów, wyruszyliśmy do Toskanii. Wszystko było tak pomyślane, by zapewnić Piotrowi komfort i wygodę. Spędzaliśmy dni na leżakach nad basenem, było wspólne gotowanie, rozmowy, śmiechy, tańce. Były włóczęgi po toskańskich miastach, lokalnych restauracjach, winnicach… Smakowaliśmy uroki północnej Toskanii To było szalone, może nawet niebezpieczne? Piotr był w trakcie leczenia, już wtedy miał duże problemy z jedzeniem, a jego samopoczucie bywało bardzo zmienne. Mimo to, czerpaliśmy z życia pełnymi garściami. Byłam przygotowana zawsze na jego zachcianki kulinarne: zupa krem z cukinii, ulubiony deser czy kompot z jabłek z cynamonem i goździkami.

Drewniana skrzynka po jego ulubionym gatunku wina Rioja Luis Canas posłużyła jako podstawka na kaczkę. Śmialiśmy się z tego, jednak nikt poza nami domownikami, nie potrafił tego przyjmować w podobny sposób. W innych budziło to lęk.

Podziwialiśmy go za to z jaką godnością znosił kolejne ograniczenia, które nakładała na niego choroba. Było ich z każdym miesiącem coraz więcej. Kiedy miał chwile załamania, potrzebował kilku dni w ciszy i samotności by pogodzić się z nimi, by móc iść dalej. Nadszedł czas na kule, balkonik, potem specjalistyczne łóżko, kiedy nie miał już siły chodzić. Drewniana skrzynka po jego ulubionym gatunku wina Rioja Luis Canas posłużyła jako podstawka na kaczkę. Śmialiśmy się z tego, jednak nikt poza nami domownikami, nie potrafił tego przyjmować w podobny sposób. W innych budziło to lęk.

Był taki moment, już w trakcie leczenia chemią paliatywną, kiedy Piotr zapragnął wrócić do pracy zawodowej. „Koniec ze zwolnieniem lekarskim, póki mogę, będę pracował!” Od kilkunastu lat dowodził dużą firmą, którą sam stworzył. Kochał swoją pracę, kochał ludzi, identyfikował się z każdym procesem, zadaniem, sukcesem, porażką. Wkładał w nią całą swoją energię i serce. Jego decyzja budziła we mnie sprzeciw. Uważałam, że szkoda czasu na pracę. Pomimo, że tego nie akceptowałam, nigdy jednak głośno nie protestowałam. Ta myśl była tylko we mnie. Wiedziałam, jak bardzo jest to dla niego ważne, wspierałam i pomagałam mu w realizacji zawodowych obowiązków. Wiedziałam, że muszę wyzbyć się własnych „chciejstw”. Takich sytuacji było wiele. Ten czas nauczył mnie cierpliwości i pokory. Nie znaczy, że całkowicie zrezygnowałam z siebie. Po prostu uświadomiłam sobie potrzeby Piotra i chciałam na nie odpowiedzieć. Nigdy, nawet przez sekundę nie poczułam, że coś mi odbiera. Przeciwnie miałam wielką radość z bycia blisko Niego z nieustającą myślą, że nasz czas jest ograniczony. Widziałam, jak wyczerpujący dla niego staje się wysiłek intelektualny, jak zmaga się ze świadomością, że myśli wolniej, liczy wolniej, nie nadąża za e-mailami, zawala terminy. Złościł się, mówił o tym na głos, jednocześnie przyjmując z pokorą to co daje mu los.

Czuliśmy się dobrze w tym naszym onkoświecie. Kiedy jednak zapraszaliśmy do niego innych, widzieliśmy, jak bardzo nasz świat ich przeraża. Niektórzy cały czas mieli nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Dobrze – oznaczało dla nich wyzdrowienie. Z czasem coraz mocniej zdawaliśmy sobie sprawę, że choroba postępuje. Poruszałam często ten temat z dziećmi, gdy choroba zaskakiwała nas kolejnym przykrym objawem. Rozmawialiśmy wprost o tym, że musimy zacząć myśleć o tym, że Taty z nami nie będzie. Reakcje były różne, czasem tylko milczenie, czasem łzy. Bardzo zależało nam, by Ola i Bartek miały pełną wiedzę o chorobie Taty, aby nadążały za nami w emocjach, byliśmy szczerzy, otwarci, bez lukru. Oswajaliśmy się z Jego nieobecnością w naszej przyszłości…

Świadomość, że Piotr odejdzie była dla mnie bardzo bolesna. Wiele razy ta myśl nachodziła mnie, kiedy widziałam, że gorzej się czuje. Wtedy pojawiał się ogromny smutek, wręcz fizyczny ból, ucisk w gardle, brak tchu. Zabierałam psa na spacer i we łzach dzwoniłam do przyjaciółki:” Widzę, jak słabnie, uświadamiam sobie, że odejdzie”. Z drugiej strony dawało mi to wielką siłę! Wtedy chciałam jak najszybciej z tego spaceru wrócić, by znowu być z Nim! By nie zmarnować ani chwili…

Pucką placówkę poznaliśmy dzięki Magdzie. Ona pomogła nam oswoić słowa: opieka paliatywna, hospicjum. Jestem jej bardzo wdzięczna. Myślę, że było to zamierzone i celowo działo się na etapie, kiedy choroba była we wczesnym stadium. Piotr czuł się wtedy bardzo dobrze i zdarzało się, że na wizyty do Poradni do Pucka przyjeżdżał na motocyklu.

Decyzje dotyczące procesu leczenia zawsze podejmowaliśmy wspólnie. Konsultowaliśmy zaproponowaną ścieżkę w najlepszych klinikach w USA. Na konsultacjach w prywatnym szpitalu w Zurichu byliśmy razem z dziećmi, przy okazji zwiedzając Lucernę i okolice, delektując się co wieczór szwajcarskim rarytasem: serowym fondue. Sięgaliśmy po najlepszych specjalistów, nie bacząc na odległości i koszty, w poszukiwaniu najlepszej metody leczenia. Tak robi każdy, kiedy spotyka się z diagnozą nowotworu.

Pierwszy cykl chemii przedoperacyjnej dał dość dobre wyniki. Potem była resekcja żołądka w szpitalu na Banacha w Warszawie. Operacja przyniosła wiele powikłań. Planowany dwutygodniowy pobyt, przedłużył się do trzech miesięcy. Piotr bardzo cierpiał, jego stan był bardzo ciężki. Wokół szalał covid, ogłoszono lock down, a w szpitalach był zakaz odwiedzin. Wtedy pierwszy raz zaczęliśmy odczuwać stratę. Ten czas wspominam bardzo źle. Nieustanny lęk o to co przyniesie kolejny dzień. Mimo to, co tydzień wsiadaliśmy z dziećmi w auto i jeździliśmy z Gdyni do Warszawy, by chociaż pomachać Piotrowi przez okno. Rodzina i przyjaciele na zmianę podróżowali do stolicy prześcigając się w pomysłach na wsparcie Piotra. Były balony w kształcie serca wypełnione helem, które trafiały w okno Piotra na IV piętrze, były specjalnie drukowane olbrzymie transparenty rozkładane na parkingu. Słowa wsparcia płynęły wielkim strumieniem. Po powrocie z warszawskiego szpitala przed domem czekało na Niego kilkadziesiąt osób: z muzyką, kwiatami i szampanem. To był niezapomniany dzień!

Takich jak Pan już się w zasadzie nie leczy, ale że wy ciągle coś kombinujecie z tym żywieniem to możemy jeszcze spróbować.

W domu Piotr spokojnie dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Minęło cudowne lato, poranne spacery boso brzegiem morza, spotkania z przyjaciółmi, życie na pełnej petardzie! Po prawie roku, jesienią choroba przypomniała o sobie. Trzeba było włączyć ponownie chemioterapię. Piotr przez kolejny rok przyjął około 20 cykli. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że będzie skuteczna. Tak się nie stało. Dolegliwości ze strony układu pokarmowego były bardzo uciążliwe. Piotr był żywiony pozajelitowo. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa onkologa: „Takich jak Pan już się w zasadzie nie leczy, ale że wy ciągle coś kombinujecie z tym żywieniem to możemy jeszcze spróbować.” Suchy komunikat brzmiał ostro jak brzytwa.

Pierwszy wlew chemii wg nowego schematu Piotr zniósł bardzo źle. Ostre, bardzo przykre objawy po kolejnej chemioterapii były trudne do opanowania w domu. Pucka karetka zabrała Piotra, po kilku minutach zatelefonowała dr Olszewska z propozycją bym dołączyła do Męża. Byłam bardzo szczęśliwa. Natychmiast spakowałam walizkę, zrobiłam pilnie test na covid i znowu mogłam być blisko. Piotr miał opiekę najlepszą z możliwych, ja również odpoczęłam psychicznie i fizycznie. Przestałam się bać, czułam spokój. Na własnej skórze odczułam anielską opiekę całego zespołu. Cichutkie pukanie do drzwi naszego pokoju: „Czy Państwu nie przeszkadzamy?”, „Może zgasić światło?”, „Czy napije się Pani kawy?”, „Czy jest Pani wygodnie?” – to było dla mnie niespotykane. Wszystko odbywało się bezszelestnie, delikatnie, w poszanowaniu intymności, ale też z uśmiechem, bez dystansu. Wszyscy byli dla nas. Bezwarunkowo, z sercem na dłoni. A my byliśmy dla siebie. W ciszy, spokoju, w wielkiej bliskości.

Reakcje rodziny i znajomych na nasz pobyt w hospicjum były zaskakujące. Wielu z nich próbowało mnie stamtąd wyciągnąć, „uratować”, współczuli mi. Dla nich reakcja obronna była naturalna, dla mnie – dziwna. Wielu tłumaczyłam, że jest nam tu dobrze, że nie potrzebujemy pomocy ani ja nie potrzebuję zmienników. Piotr jest szczęśliwy, bezpieczny, spokojny. Oglądamy razem stare filmy z naszych wypraw motocyklowych i trzymamy się za ręce. Opowiadałam, jak wielkie wsparcie otrzymujemy, a wszyscy robili wielkie oczy.

Ten czas zaowocował wieloma ważnymi decyzjami. Wycofanie się z obszaru zawodowego oraz rezygnacja z leczenia przyczynowego. Piotr wiedział doskonale, że domyka kolejne rozdziały swojego życia.

W hospicjum spędziliśmy prawie dwa tygodnie, jednak pragnieniem Piotra był powrót do domu. Obawiałam się ogromu szerokiej, całodobowej opieki, której wymagał. Przez dwa lata na naszej onkologicznej drodze podejmowałam się wielu różnorakich działań i zadań, uczyłam się nowych umiejętności. Przyszedł czas na kolejne zadanie. Nie miałam wątpliwości, że muszę się z tym zmierzyć. Odbyliśmy wiele wspólnych rozmów z dr Olszewską, która zapewniła nas o całodobowym wsparciu medycznym i zaopatrzeniu we wszystkie sprzęty, które będą potrzebne. Pielęgniarki, z którymi rozmawiałam podczas nocnych dyżurów zapoznawały mnie z działaniem leków, uczyły robić wkłucia itd. Zapoznawały mnie z opieką paliatywną, dzięki nim rozpoznałam wroga – własny lęk.

Przede wszystkim jednak przygotowałam na to rodzinę. Zadzwoniłam do dzieci: „Wracamy do domu. Musimy się zorganizować. Opieka nad Tatą będzie wymagająca. Potrzebna mi będzie Wasza pomoc”. Syn od razu zaproponował, że zajmie się kąpielą i pielęgnacją ciała. Byłam pod wrażeniem! Na początku choroby ojca Bartek przerażony sytuacją, w naszym odczuciu próbował się dystansować od tematu choroby. Córka z zięciem zadeklarowali: „Mamo, ja gotuję, robimy zakupy i wszystko wokół domu, a wy z Bartkiem się zajmujecie wyłącznie Tatą”.

Kilka razy w tygodniu Bartek zajmował się kąpielą Taty, pielęgnował Jego bardzo już zmienione ciało. Ten czas należał tylko do nich. Widziałam, jak jeden czerpie z drugiego. Rozmawiali wtedy o ekonomii, geopolityce, finansach, o życiu, o wszystkim. Mieli czas… Bez pośpiechu, zniecierpliwienia, wstydu. W wielkiej bliskości, ojciec i syn. Myślę, że więź, którą wtedy nawiązali, przez kontakt cielesny, nigdy by nie zaistniała, gdyby nie choroba. Nasz dotyk i nasza bliskość była Piotra bardzo ważna. Często prosił: „Niech Oleńka mi zrobi zastrzyk, by nie wyszła z wprawy”. Nie chodziło o zastrzyk, pragnął by była blisko. To były bezcenne doświadczenia, choć równocześnie trudne dla dzieci. Ich Ojciec – silny facet, twardziel, opoka… teraz wątły, słaby fizycznie wymagał ich opieki, w sferze bardzo intymnej. Dzieci sprawdziły się perfekcyjnie, byliśmy superzorganizowaną drużyną. Z wielką miłością, poszanowaniem woli, z wielką empatią opiekowały się Tatą. Te wspólne dwa lata to dla nich plecak pełen dobra spakowany na dalsze życie.

Piotr do ostatnich dni pełnił swoje role. Szanowaliśmy to i pragnęliśmy by był sobą, dopóki wystarczy mu sił. Był nadal głową rodziny, ale nie wstydził się prosić o pomoc. Miewał różne zachcianki, z których śmialiśmy się do łez: coś słodkiego, coś kwaśnego. W poszukiwaniu deserowej czekolady znajomi zjeździli kilka sklepów.

Mówił: „Zjadłbym coś z malinami.” Za kilka godzin Ola przynosiła: jogurt z malinami, świeże maliny, herbatę malinową i słoiczek musu z malin. „Kupiłam wszystko co było z malinami, może coś Tacie podpasuje?” Każdy był w czymś wyspecjalizowany: ja parzyłam najlepszą herbatę, Ola robiła bezbolesne zastrzyki, a Bartek serwował najlepszą whisky z colą. Byliśmy więc zawsze potrzebni mu WSZYSCY.

Kiedy nie miał już siły wstawać i zmieniać pozycji na łóżku w sypialni, a na skórze zaczęły się pojawiać odleżyny, uznałam, że nadszedł czas na specjalistyczne łóżko. Dotąd taki sprzęt budził w nim grozę, długo się przed nim wzbraniał. Myślę, że takie łóżko oznaczało dla niego przejście do kolejnego rozdziału. Rozum jednak podpowiadał, że to wielkie ułatwienie dla nas opiekunów – możliwość podejścia z obu stron, regulacja wysokości. Dla Niego wygoda i komfort dla wyniszczonego chorobą ciała. Sąsiad pomógł w transporcie łóżka z Pucka. Zastanawialiśmy się z dziećmi, gdzie powinno stanąć. Jednego byliśmy pewni: Piotr chce być z nami, chce mieć kontakt ze wszystkimi dźwiękami i zapachami tego domu, więc musi być w centrum. Łóżko stanęło w centralnym miejscu domu. W wielkim salonie. Obok dwie wielkie sofy, na których zasiadali odwiedzający Go najbliżsi. Łóżko było na kółkach, często „spacerowaliśmy” po domu. Na niedzielne obiady przystawialiśmy je do stołu by Piotr jak zawsze zasiadał z nami.

Kiedyś wieczorem, na kilka dni przed śmiercią Męża, spadł śnieg. Akurat tej zimy było go bardzo mało. Leniwe białe płatki pięknie dekorowały świat za oknem. Ola z mężem odwiedziła nas wieczorem. Bardzo naciskała: „Zabierzmy Tatę na zimowy spacer, musi zobaczyć jeszcze raz zimę z bliska, jest tak pięknie!” Łóżko wjechało do oszklonej oranżerii, nazywaliśmy to miejsce ogrodem zimowym. Zapaliliśmy świece, włączyliśmy nastrojową muzykę. Piotr powiedział: „Zróbcie sobie chociaż po campari”. Zawsze dbał o nas. Rozmawialiśmy do pierwszej w nocy. Piotr co jakiś czas przysypiał, a budząc się mówił: „Wszystko słyszę, tylko nie chce mi się gadać. Bądźcie”. Celebrowaliśmy te z pozoru zwykłe chwile, wszystkie momenty.

To był czas wielu ważnych rozmów, prowadzonych ze świadomością, że nie zostało nam już wiele wspólnych dni. Czasami płakaliśmy razem. Czasami w pojedynkę. Często mówiliśmy o tym, co będzie jak Piotra zabraknie. Porządkowaliśmy sprawy formalne, spadkowe, pełnomocnictwa, hasła, dostępy. Piotr wdrażał mnie w sprawy naszych finansów, którymi zawsze się zajmował. Ten czas przyniósł nam wiele dobra: fajne relacje, rozmowy, wielką bliskość i szczerość. Gdy opowiadam naszą historię bliskim, widzę łzy w ich oczach.

Nauczę Was odróżniać koniaki. Powinniście to wiedzieć.” Smak, kolor, aromat.... Nieustannie przekazywał nam swoją wiedzę, chciał zdążyć ze wszystkim. Bywały też wyznania powiedziane wprost: „Żegnam się z Wami”. Bolało bardzo, ale nikt z nas nie uciekał. Już wtedy odczuwałam żałobę.

Pamiętam wieczory, kiedy „obsiadaliśmy” Go dookoła, jedni na łóżku, inni na podłodze. Kiedyś ponownie nas zaskoczył: „Teraz wyciągnijcie z barku trzy różne butelki koniaku i trzy kieliszki. Nauczę Was odróżniać koniaki. Powinniście to wiedzieć.” Smak, kolor, aromat…. Nieustannie przekazywał nam swoją wiedzę, chciał zdążyć ze wszystkim. Bywały też wyznania powiedziane wprost: „Żegnam się z Wami”. Bolało bardzo, ale nikt z nas nie uciekał. Już wtedy odczuwałam żałobę. Byliśmy tyle ile nas potrzebował. Mieliśmy czas na pożegnanie. Wszyscy mi powtarzają, że nasze ostatnie lata nie wyglądałyby tak, gdybyśmy nie zbudowali naszych relacji wcześniej. Może to prawda? Ile włożysz, tyle wyjmiesz. Nasza rodzina była zwykła, jakich wiele. Wiele czasu poświęcaliśmy pracy, pędziliśmy w dużym tempie. Kochaliśmy się i kłóciliśmy, raczej nie rozmawialiśmy o emocjach, o uczuciach. Wymagaliśmy dużo od siebie i dzieci, wspieraliśmy je, ale byliśmy raczej skromni w pochwałach. Do życia podchodziliśmy jak do zadania i z sukcesami realizowaliśmy jego etapy, przeplatając je przyjemnościami i podróżami. W sytuacji kryzysowej, jaką była choroba i śmierć Piotra, mogliśmy na siebie nawzajem liczyć.

Na początku choroby, Piotr w rozmowach o przemijaniu wyrażał swoją wielką obawę o nas. Bał się o naszą drogę bez Niego, o to, że sobie nie poradzimy. Ten temat wracał wiele razy i wywoływał w Nim duży niepokój. Dwa tygodnie przed śmiercią powiedział, że już się o nas nie boi. Miał na myśli dojrzałość dzieci, mądrość każdego z nas, solidarność, wzajemne wsparcie. Rzeczywiście dużo się zmieniło w każdym z nas. Bartek z studenta stał się super facetem – odpowiedzialnym, rozważnym, pomocnym, opiekuńczym. Dwa miesiące przed śmiercią Ojca oświadczył, że chce się zaręczyć. Piotr udzielił narzeczonym błogosławieństwa. Byliśmy dumni z syna, że w tej całej naszej chorobowej historii znalazł przestrzeń, żeby zadbać o siebie, o swoje życie. Rozmowy o planach, ślubie, weselu były szczególnie trudne, wiedzieliśmy przecież, że Piotr tej chwili nie doczeka.

Ola napisała list do Taty, w którym dziękując za jego miłość, troskę i opiekę, zapewniła Go o przejęciu Jego opiekuńczej roli. Wobec mnie, brata i rodziców Piotra.

Często rozmawiamy z dziećmi o tamtym czasie. Zapytałam: „Jak zamkniecie oczy i pomyślicie o Tacie, jaki obraz widzicie?” Oboje mają w pamięci Tatę z okresu choroby. Szczupły, skulony, wątły, bezbronny, w niebieskiej czapeczce. Tak bardzo ten obraz utkwił nam w pamięci. Teraz powolutku to się zmienia. Zaczynają wracać obrazy sprzed choroby – widok silnego, pewnego siebie, charyzmatycznego, uśmiechniętego Męża i Taty.

Lubię rozmawiać o tamtym okresie, bo był dla nas bardzo wartościowy. Nasza opowieść jest też ważna dla rodziców Piotra, pogrążonych w ogromnym bólu i żalu. Długo nie przyjmowali faktu śmiertelnej choroby. Kluczowa rozmowa z rodzicami i siostrą Piotra odbyła się z udziałem psychologa w hospicjum. Znajdowali się wtedy na zupełnie innym etapie emocji, niż ja i dzieci. Ta rozmowa wiele zmieniła. Często nas odwiedzali. Kiedyś po prostu powiedziałam Teściom by niczego nie odkładali na później. Nasze drzwi były zawsze dla nich otwarte. To był piękny czas, cieszyli się wzajemną obecnością. Ich rytuałem był masaż stóp.

Ostatni miesiąc to wielka mobilizacja całej rodziny. We współpracy z Aniołami z Puckiego Hospicjum: dr Dorotą Olszewską i pielęgniarką Panią Honoratą dzień i noc troszczyliśmy się o Niego. W nocy dyżurowali przy Nim na zmianę: siostra, mój brat lub nasze dzieci. Wtedy ja mogłam spać spokojnie, by zebrać siły na kolejny dzień. Podawanie leków, żywienie pozajelitowe wymagało skupienia i uwagi. Nie mogłam się pomylić. Robiliśmy nawet zapisy na te nocki, było tak wielu chętnych! Rodzina, znajomi, przyjaciele byli przy nas fizycznie i duchowo, ale blisko do onkoświata dopuszczaliśmy niewielką grupę. To był nasz czas i nie chcieliśmy się nim dzielić z innymi.

Piotr po zakończeniu leczenia w spokoju i bez bólu żył ponad dwa miesiące. Cudowne, ale i trudne dwa miesiące. To był czas niesamowitej bliskości: fizycznej i psychicznej, na poziomie serca i rozumu.

Gdybym miała dać komuś dobrą radę? Przychodzi mi do głowy wiele myśli i wskazówek. Najważniejsza z nich to, wsłuchać się w naszego bliskiego, postępować zgodnie z Jego potrzebami. Umieć je dostrzec i odczytać, nawet wtedy, gdy wprost ich nie wypowiada.

Piszę tę opowieść trzy miesiące po śmierci Piotra. Co czuję teraz? Mam w sercu ogromny smutek. Często przywołuję w pamięci nasz cudowny czas w bliskości, ale nie wypełnia on pustki, która mi towarzyszy. Uczę się wszystkiego od nowa, uczę się życia bez Niego. Bardzo go kocham i niewyobrażalnie za Nim tęsknię. Byliśmy zawsze razem. Był człowiekiem, na którym zawsze mogłam się wesprzeć – silnym i mądrym. Wszystkie Jego rzeczy leżą nadal na „swoim miejscu”. Szczoteczka do zębów, maszynka do golenia, cała garderoba, buty, niczego nie ruszam.

Gdybym miała dać komuś dobrą radę? Przychodzi mi do głowy wiele myśli i wskazówek. Najważniejsza z nich to, wsłuchać się w naszego bliskiego, postępować zgodnie z Jego potrzebami. Umieć je dostrzec i odczytać, nawet wtedy, gdy wprost ich nie wypowiada. Trudno o tę uważność, kiedy do końca kurczowo trzymamy się życia! Kiedy skupiamy się na walce z systemem, lekarzami, błagamy o kolejne procedury medyczne, szukamy cudownych leków, ciągamy naszego chorego na kolejne konsultacje. Zaspakajamy tym swoje własne potrzeby, nieustająco instruując chorego: nie płacz, jedz, uśmiechnij się, nie śpij, obejrzyj film, nie pracuj, pracuj, pochodź, pośpij itd. To dotyczy każdego etapu życia, wcale niekoniecznie tego ostatniego. A sam jego kres to czas szczególny, nie ma w nim miejsca na szarpaninę. Po prostu poczuj tę osobę, bądź przy niej, zachowaj wielką uważność i bliskość.

Ufam, że nam się udało. Daliśmy Jemu i sobie nawzajem to co najważniejsze: obecność, akceptację, szacunek i BLISKOŚĆ.

Podczas jednego z dyżurów nocnych w salonie, rozłożeni na sofach wspominaliśmy z moim bratem stare, szkolne czasy. Wszyscy chodziliśmy do tej samej podstawówki. Było bardzo wesoło. Piotr śmiejąc się do rozpuku powiedział zdanie, którego nie zapomnę do końca życia: „Fajnie się umiera na wesoło”.

Niech to zdanie będzie kwintesencją tej opowieści.

Małgosia Dudek – żona Piotra

(materiał powstał na podstawie wywiadu udzielonego dla Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, marzec 2022)

Przekaż 1,5% podatku

Pomóż nam być blisko chorego. Stowarzyszenie Puckie Hospicjum jest
Organizacją Pożytku Publicznego o numerze KRS: 0000231110. Aby przekazać 1,5%
wystarczy podać w zeznaniu rocznym nasz numer KRS.

PRZEKAZ 1,5% PODATKU